Espoito i Tobik bawili się razem na zamarzniętym jeziorku, a ja ich pilnowałem. Zmrużyłem oczy i przysiadłem na puchu śnieżnym. Wtedy wiatr przyniósł zdradziecką woń, chyba rysia.
-Młodzi, chodźcie tu na razie do mnie. - szczeniaki podeszły i zaczęły wypytywać co się dzieje. Krzew poruszył się i wyskoczył, z niej jak myślałem - ryś. Zaryczał i syknął, po czym rzucił się na Espoito.
-Tobik, wiej do watahy! - krzyknąłem i zasłoniłem Espo swoim ciałem, po czym rysiek doskoczył i wpił się pazurami w mój grzbiet. Próbowałem dosięgnąć jego szyi ale na marne. "Byle do szyi, byle do szyi" - powtarzało mi w głowie.
-Espoito, uciekaj za Tobikiem, szybko!
Przez chwilę jeszcze kotłowaliśmy się z ryśkiem. Po chwili siedziałem na nim i gryzłem go. "Błagam, nie wyjmij tylnych pazurów, błagam..."- jednak moje błagania na nic się zdały. Zwierz wbił mi szpony w brzuch
i z mojej piersi wydobył się skowyt bólu. W ostatnim momencie dosięgnąłem jego tchawicy i przegryzłem ją. Ryś zdechł, a ja ledwo żywy padłem na ziemię wykrwawiając się...
Koniec... już... blisko... tylko słychać czyjeś kroki...